blondyna, właścicielka mieszkania, Maria Czukiewiczowa.
Musiała ona liczyć, z górą lat czterdzieści, lecz była świetnie zakonserwowana, uszminkowana znakomicie, efektowna i mogła się jeszcze bardzo podobać. Strój pochodził, napewno, z pierwszorzędnych magazynów, nóżka była przybrana w najkokieteryjniejszy pantofelek i wyzywająco wysuwała się z pod sukni.
Ale, choć wizyta trwać musiała dłużej, znać było, że ta poza nie jest umyślna i że pani Marja, nie ma zamiaru uwodzić swego gościa. Na twarzy jej rysowało się raczej zniecierpliwienie i znudzenie, a na rzucane zapytania, odpowiadała jeno monosylabami.
Wreszcie, zbrakło jej, widocznie, cierpliwości.
— Mój Ralfie! — rzekła do swego towarzysza, który niedbale rozwalony na obitej jedwabiem kanapce, wciąż o czemś rozprawiał. — Czy wolno zapytać, jaki jest powód twych częstych u mnie odwiedzin?
Udał zdziwienie.
— Tylko, szczera życzliwość! — odparł, podnosząc brwi do góry. — Wiesz, jak cię lubię, Mary...
Lecz, ona skrzywiła się z niesmakiem.
— Dajmy temu spokój! Odkąd, pojawiłeś się z powrotem w Warszawie, przybiegasz do mnie, czy cię proszę, czy nie proszę! Łączył nas kiedyś, istotnie, bliższy stosunek, ale sam chyba rozumiesz, ile po tej znajomości pozostało niesmaku! Znam cię, na tyle dobrze, że wiem, iż nikogo bezinteresownie nie zaszczycasz swą przyjaźnią! Mów, wyraźnie, o co ci chodzi!
Pan Ralf, ongi tancerz zawodowy, który w ten sposób z cudzoziemszczył swe demokratyczne imię Antoniego, rozejrzał się po bogatem, stylowem urządzeniu saloniku i cicho szepnął.
— Domyśliłaś się, Mary...
— Więc?
— Znalazłem się w ciężkich kłopotach finansowych!
Zaśmiała się, urywanym, nerwowym śmiechem.
— To cię sprowadza! Wiedziałam od począt-