patrunkowi, nie dokuczała — czuł się nieswojo. Tu nie o fizyczny ból chodziło — na dnie duszy osiadł jakiś niepokój, że rychło nastąpią nowe powikłania, w które i on zostanie wciągnięty.
Około jedenastej, pośpieszył do swej narzeczonej, Jadzi Dulembianki.
Początkowo przyjęła go ona z nadąsaną minką i jęła osypywać wymówkami, za to, że wczoraj się nie stawił. Lecz, gdy szczerze jej opowiedział o przygodzie, w jaką niechcący się wplątał, twarzyczka jej zasępiła się i wyrzekła w zamyśleniu:
— Sama nie wiem, Stachu, czyś dobrze postąpił, czy też za daleko posunąłeś swoją dżentelmenerję! Bo i mnie ta cała pani Czukiewiczowa wydaje się niewyraźna, jak również ten Brasin! A obawiam się, szczególniej po drugiej napaści, jaka miała miejsce na Świętokrzyskiej, że ci tajemniczy ludzie, domyślili się, że wprowadziłeś ich w błąd i zechcą się zemścić!
— I ja to przypuszczam! — mruknął. — Lecz, teraz, wyjścia już niema!
— W razie nowej zaczepki — oświadczyła — musisz o wszystkiem opowiedzieć policji! Czy bardzo ci dokucza zraniona stopa? — dodała z troskliwością.
— Nie! Nie, bardzo! Opatrzyłem ją i za kilka dni po oparzeniu śladu nie będzie!
Jadzia zmieniła temat.
— Że też musiałeś się wdać w tę awanturę — wyrzekła, jakby z lekką wymówką — gdy mamy tyle własnych kłopotów!
— Jakich? Myślisz o ojcu?
Dyrektora Dulemby nie było o tej porze w domu. Bawił w swem biurze. To też, swobodnie poczęła wyjaśniać.
— Ojciec zaprosił wczoraj do nas na kolację, tę wstrętną Dordonową, a ja nie mogłam się powstrzymać, dałam się porwać uniesieniu i powiedziałam jej wprost w oczy, co o niej myślę...
— Oj, czy nie za gwałtownie?
— Nie umiem grać komedji! Oczywiście, po-