Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

ciłem z zagranicy do Warszawy. Wyobrażam sobie, w jaki sposób dyrektor Dulemba, przyjmie pańskie rewelacje!
Korski poczuł, że wpadł. Choć, nie rezygnował z dalszej walki, rozumiał, że niema sensu przedłużanie obecnej rozmowy.
Wymamrotał parę banalnych frazesów i szybko opuścił mieszkanie Dordonowej.

Gdy znikł, Marta roześmiała się głośno.
— Poszedł, dudek, jak zmyty! — z jej piersi wydarł się okrzyk triumfu. — Widziałeś, jaką miał głupią minę! Wyobrażam sobie również, że przeciągnie się twarzyczka Jadziuchnie, gdy posłyszy tę wiadomość! Uwierzył w nasze pokrewieństwo! Brat i siostra! — dodała złośliwie. Szczęście tylko, że nie zarządał naszej metryki, bo wtedy byłoby gorzej!
Lecz, Ralf nie miał rozradowanego oblicza.
— Chwilowo uwierzył! — odparł. Również i dyrektor uwierzy w naszą bajeczkę! Ale, obawiam się, że Jadzia wraz z tym Korskim poczną wszystko sprawdzać, a prawda łatwo wypłynie na wierzch! Możemy być zgubieni! Przemkną, mimo nosa, pieniążki Dulemby.
— Cóż, tedy, robić?
— Chcę się natychmiast rozmówić z panem Tasiemeczką z Kercelaka! To bardzo pomysłowy jegomość!
— Zamierzasz?
— Zabezpieczyć się dobrze przed Jadziuchną, Korskim! Jeśli my ich nie uprzedzimy, oni lada dzień się z nami załatwią! A czas nagli, bo wczoraj ledwie tysiączkę wydusiłem z tej Czukiewiczowej, za Brasina!
— Tylko, tysiąc?
— Jeszcze nie załatwiła swej „kombinacji“! Bądź spokojna, lepiej ją uderzę! Gdybym się tylko, nie bał „tamtych“ ludzi...
— Hm... tak... — odparła. — Sam wiesz najlepiej, jak są oni groźni!



36