Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.

bufetem, Moren wykładał sprawę, jaka go sprowadziła.
Tasiemeczka podrapał się za uchem.
— Co nima się dać? — rzekł. — Jak się da, to się zrobi? Niby ile hrabia, odpalasz na te robote? Bo robota niełatwa i nie każdy kozak z ferajny nawet na nią pójdzie?
— Ale ilebyście chcieli?
— Musicie mi sfabrykować lewe dokumenty — tłomacył — Takie, żeby z nich wyraźnie wynikało, że Marta jest moją siostrą! Macie, zdaje się, panie Tasiemeczka jakiegoś „profesora“, który tak wszystko podrabia, że sam czort się na tem nie pozna! Cóż, da się to wykonać?
— Trzy kawałki! — prędko rzucił Tasiemeczka i łysnął zezowatem okiem.
— Co? Trzy tysiące? — oburzył się Ralf, myśląc jednak w duchu, że ta suma jest drobiazgiem, w porównaniu do dwustu tysięcy, przyobiecanych przez dyrektora Dordonowej w dniu ślubu. — Granda!
— Jak granda, to idź se sam, frajer, odwalać pisanki! — burknął Tasiemeczka i udał, że kieruje się do wyjścia.
— Zaraz, zaraz, panie Tasiemeczka! — wymówił Ralf pospiesznie. — Pocóż się gniewać! Wolno mi było zaznaczyć, że to drogo! Ale się zgadzam! Szczególnie, że o ile sfałszowane metryki zawiodą, będę miał dla was poważniejszą „robotę“! Oto, zadatek!
Wyciągnął z kieszeni banknot pięciozłotowy, połowę wyszantażowanej wczoraj z Czukiewiczowej sumy.
— Proszę!
Widok zielonkawego papierka, wnet ostatecznie udobruchał Tasiemeczkę. Pochwycił on go grubemi, krótkiemi palcami, wsunął do kieszeni i uprzejmiej oświadczył:

— Wynajdziem równego profesora! Za jeden dzień... dwa... dostaniesz, hrabia, swoje mentryki! A

39