w którym zadźwięczała obrażona miłość własna. Podobna odprawa spotkała ją bodaj po raz pierwszy.
— Bo, mam narzeczoną! — twardo wymówił Korski — i jestem do niej bardzo przywiązany!
— Pan? Narzeczoną?
— W najbliższej przyszłości odbędzie się nasz ślub!
— Ach! Pojmuję... — szepnęła i zagryzła wargi. Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się ta rozmowa i zapewne opuściłby Korski natychmiast mieszkanie Czukiewiczowej, znów nie zadowolniwszy swej ciekawości, gdyby wtem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
W przedpokoju, ostro, natarczywie zabrzmiał dzwonek.
Zmieszanie odbiło się na twarzy pani Marji.
— Ktoś dzwoni? — wymówiła ze zdziwieniem. Któż taki? Nie spodziewam się nikogo...
Sama wybiegła do przedpokoju i otworzyła drzwi. Korski posłyszał odgłos przytłumionej rozmowy i wnet z powrotem w saloniku pojawiła się Czukiewiczowa.
— Musi pan zaczekać w sąsiedniej sypialni! — wyrzekła jakimś podnieconym głosem. Zaraz się pozbędę, nieproszonego gościa! Ale, nie chcę, by on pana zauważył, lub, żeby pan, wychodząc natknął się na niego!
Szybko wskazała w kierunku przyległego pokoju. Korski, sam nie wiedząc, jak to się stało, znalazł się w sypialni Czukiewiczowej. Ona zamknęła za nim drzwi i klucz przękręciła w zamku.
— Cóż — pomyślał. — Niema wielkiego nieszczęścia, jeśli tu parę minut zaczekam! Lecz, pocóż zamyka mnie, niczem więźnia!
Ale rozmowa, która wedle zapowiedzi Czukiewiczowej, miała trwać tylko kilka minut, przedłużała się ponad miarę. Zdążył już obejrzeć Korski bogate urządzenie sypialni — i olbrzymie zasłane koronkami łoże, na którem śmiało pomieścić się mogły ze trzy osoby, i wspaniałą tualetę, uginającą się pod nieskończoną ilością oprawnych w złoto i srebro flakonów,