Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co za podłość! Co za łotrostwo! Nie, to przechodzi wszelkie granice!
Korski wybełkotał.
— Zdaje się... pan Moren! Brat pani Dordonowej.
Ale, sprytny Ralf, wnet ogarnął sytuację. W obecnej chwili, obchodziło go mało, skąd i w jaki sposób Korski tu się znalazł i czy jest, istotnie, kochankiem Czukiewiczowej. Nadarzała się znakomita sposobność utrącenia jednego z najniebezpieczniejszych wrogów i postanowił ją, bezzwłocznie, wykorzystać.
— Tak, to ja, w rzeczy samej! — wyrzekł, mrużąc ironicznie oczy — i miałem zaszczyt parę dni temu poznać pana! Co prawda, nie chował się pan wtedy w niewieściej sypialni i udawał strasznie cnotliwego człowieka!
Korski też zrozumiał dokąd tamten zmierza i zaczerwienił się, zmieszany.
— Nie mam pojęcia — bąkał — jaki stosunek łączy pana z panią Marją, to jest chciałem powiedzieć... panią Czukiewiczową. Widocznie, bardzo zażyły, skoro tu wdarł się pan siłą! Ale, daje najświętsze słowo honoru, że znalazłem się tu przypadkiem...
Przerwała mu Czukiewiczowa. Choć niepojętem dla niej było, skąd Korski mógł znać Ralfa, drżała nadal z gniewu i oburzenia.
— Żaden stosunek mnie z tym łobuzem nie łączy! — z jej piersi wyrwał się okrzyk gwałtowny. — To, na co dzisiaj sobie pozwolił, jest szczytem bezczelności! Urządził, jedną ze swych ulubionych sztuczek! Proszę, natychmiast wynosić się za drzwi — wskazała Ralfowi drogę do wyjścia, — gdyż inaczej zawołał dozorcę!
Ale, Moren tak czuł swą przewagę, że tylko uśmiechnął się lekko.
— Zaraz, stąd odejdę! — odrzekł spokojnie. — Mam, jednak wrażenie, kochana Mary, że kiedyś mocno pożałujesz swych słów! — rzucił pogróżkę. — Odejdę, ale przód powiem parę słów panu Korskiemu!

— Mianowicie? — zagadnął.

50