Panna Jadzia wstała, w rzeczy samej, tego dnia wcześnie. O szóstej rano. Chodziła po swej sypialni, namyślając się nad czemś, a wreszcie, powzięła, widocznie, postanowienie, bo wargi jej wyszeptały, z zadowoleniem:
— Tak! U niej się schowam! Tam, mnie nikt nie odnajdzie!
Pośpiesznie zapakowała najniezbędniejsze przedmioty i ubrania do małej walizeczki — i o siódmej, po cichu, na palcach, niezauważona przez nikogo z domowników, opuściła mieszkanie.
— Na Wolską! — rzuciła szoferowi adres, wsiadając do taksówki.
Po upływie, kilkunastu minut, taksówka zatrzymała się w wskazaniem miejscu, przed jedną, z kamienic, na Wolskiej, w której mieściła się mała, ale nadzwyczaj schludna kawiarenka. Mimo, wczesnej pory, była ona już otwarta, a po niewielkim pokoiku, w którym stał wąski bufet, przyozdobiony sztucznemi kwiatami i półmiskami z szeregiem ciast oraz kilka stolików, lśniących bielą obrusów — kręciła się młoda i przystojna kobieta, sprzątając i porządkując, w czem jej pomagała jakaś starsza posługaczka.
Jadzia zapłaciła szoferowi i ująwszy swą walizkę wysiadła z taksówki. Zajrzała do kawiarenki przez okno, a dostrzegłszy, że znajduje się tam owa młoda osoba, właścicielka zapewne, pośpiesznie weszła do wewnątrz.
— Czem pani mogę służyć? — zagadnęła tamta, nieco zdziwiona, że tak elegancka klijentka i o tej wczesnej porze, w jej skromne progi przybywa. — Kawa? Herbata?
— Nie poznajesz mnie, Lodziu!
— Jadzia!
— Jadzia, we własnej osobie! — poczęła się śmiać. — Przecież, od kilku dni, kiedyśmy spotkały się na ulicy, nie zmieniłam się tak bardzo!