Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdyby ktoś jej położył górę złota, nie rozmawiałaby z Turskim. Czego mógł chcieć od niej. Napewno pragnie czynić słuszne wyrzuty. Och, jakże się czuła winna wobec niego. I czem mogła się usprawiedliwić, czem wytłumaczyć? Tymczasem Jan, swym powolnym basem od początku zaczynał rozmowę.
— Kto mówi?
— Tu mówi Turski! Czy mogę poprosić do telefonu hrabiankę Kirę?
— Hrabianki niema!
— Jakto, niema! — zdziwił się. — Wydawało mi się, że przed chwilą odebrała telefon sama i poznałem jej głos.
— Powtarzam, niema! — zaprzeczył kamerdyner. — To była pokojówka.
— A kiedy mogę zastać hrabiankę w domu?
— Hrabianka — kłamał, jak z nut Jan — dziś rano wyjechała z Warszawy i nie wiadomo kiedy powróci.
— Boże! — wykrzyknął Turski. — Spóźniłem się! Co za nieszczęście! Proszę... Proszę... — dodał — powiedzieć jej koniecznie, gdyby jutro, pojutrze, powróciła, że musi się ze mną zobaczyć... W bardzo ważnej sprawie, która jej samej dotyczy!
— Dobrze!
Połączenie zostało przerwane. Och, gdyby wiedziała Kira, jak postąpiła niemądrze, uciekając od osobistej rozmowy. Iluż oszczędziłoby to jej utrapień. Bo po drugiej stronie drutu telefonicznego stał Turski, z pasją wymachując jakimś czarnym notesikiem. Kajetem zegarmistrza Lipki.
— Wyjechała! — powtarzał. — Więc nic nie mogę pomóc! A jeśli jest, jak myślę, to łatwo wyciągnąłbym ją z tych przeklętych szponów Trauba! A przynajmniej, wykazałbym jej, jeśli tego nie wie, kim jest w istocie ten pan baron, mój dawny zwierzchnik. Gdyż notesik powiedział mi wiele...

Tymczasem Traub w znakomitym humorze powracał do domu.