Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

Więc czytaj uważnie. Zacznę wszystko od początku, aby cała rzecz stała się jasna.
W 1894 wyruszyliśmy we trzech — Antek Góral, Józef Karolak i ja, Lipko — na poszukiwanie majątku do Ameryki. Zaznaczam, że Antkiem Góralem, nie był nikt inny, tylko obecny „baron“ Traub.
Ale...
Zgrana to była ta nasza trójka i przyjaźniliśmy się od dzieci. Byłem najstarszy. Miałem lat blisko trzydzieści. Antek i Józek po dwadzieścia kilka. Wszystkim się wtedy w Polsce wydawało, że wystarczy pojechać na kilka lat do Ameryki, a powróci człowiek z nabitemi złotem kieszeniami do kraju. Trochę mieliśmy swojej gotówki — no i wiele wiary w siebie, wiele zapału. A taka, zdawało się wiązała nas nić nierozerwalna, że dla tem silniejszego jej podkreślenia, przed samym wyjazdem, pod moim kierownictwem, bo byłem zegarmistrzem, wykonano trzy zegarki, z któremi nigdy nie mieliśmy się rozstać. Na tych zegarkach, złotych, emaljowanych, kosztownych, znajdował się napis:
W samo południe i o każdej porze
— Ach, więc to oznaczał napis! — przypomniał
— Ach, więc to oznaczał napis — przypomniał sobie Turski zegarek, leżący na nocnym stoliku chorego. — Rozumiem! Czytajmy dalej...
— Pojechaliśmy — brzmiało opowiadanie — ale rychło rzeczywistość zadała kłam naszym marzeniom. W Ameryce złoto nie leżało na ulicy, a najskromniejsze choćby utrzymanie trzeba było zdobywać bardzo ciężką pracą. O ile wogóle, pracę dostać można było.
Z początku nie przejmowaliśmy się tem zbytnio. Kapitaliki przywiezione przez każdego z nas, odganiały chwilowo niedostatek. Lecz miesiące szły za miesiącami, a fundusze topniały. Próbowaliśmy się chwycić jakichś drobniejszych interesów handlowych, ale jak to z cudzoziemcami bywa, zostaliśmy przez miejscowych wydrwigroszów oszukani haniebnie. Bieda zajrzała w oczy. Czegośmy nie robili,