Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Co dalej? Nasuwało się groźne pytanie, na które brakło odpowiedzi.
Raptem uśmiechnął się los. Stało się to w następujący sposób:
W pobliżu nas miał parcelę wysoki, tęgi, dobroduszny Niemiec, któremu znacznie lepiej powiodło się od nas. Wydobył on sporo złota w ciągu ostatnich dwóch lat i w pasie, który stale nosił na sobie, miał odłożone kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Nazywał się Oskar von Traub...
— Oskar von Traub? — powtórzył głośno zdziwiony Turski, odrywając wzrok od kajetu. — Przecież...
— Nazywał się Oskar von Traub — czytał podwójnie zaintrygowany — i pochodził z bardzo dobrej, ale zubożałej rodziny. Na świecie był, jak palec sam i przyjechał szukać fortuny do Alaski. Gdy złapał te kilkadziesiąt tysięcy, miał zupełnie dość i uważał że zamieniwszy to na marki, posiądzie w Niemczech wcale niezły mająteczek. To też marzenie jego stanowił powrót do kraju. Ale zima panowała w pełni, a żaden większy transport nie zamierzał wyruszyć z kopalń w więcej cywilizowane strony.
— Chłopcy! — rzekł pewnego razu do nas. — Tak przypatruję się waszym wysiłkom i myślę, że nic z nich nie wyjdzie. Tu zmarniejecie! A szkoda was! Bo na ludziach się znam i mam wrażenie, żeście porządni i pracowici! Jabym wam coś zaproponował.
Milczeliśmy zaciekawieni.
— Ja tu — ciągnął dalej — trochę zarobiłem i tego piekła mam dość! Chcę wracać! Ale przez te pustkowia samemu wędrować nie sposób! Rozedrą wilki, lub ludzie, gdy poczują, że trochę złota trzęsie się w pasie, bandyci, postokroć gorsi od wilków. Otóż, jak myślicie?... Gdybyśmy tak razem wyruszyli do najbliższego portowego miasta? Za tę eskortę wam zapłacę, albo jeśli wolicie, na mój koszt odwiozę do kraju!
Spojrzeliśmy po sobie — tu, naprawdę nie mieliśmy nic do roboty — i zgodziliśmy się chętnie.