Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Do najbliższego miasta, — Ameryka nie była wtedy tak rozbudowana, jak obecnie — było najmniej tydzień drogi. To też, załadowawszy nasz bagaż na sanki, ciągnione przez psy i zaopatrzeni w dobre karabiny, rychło ruszyliśmy naprzód.
Nigdy nie zapomnę tych olbrzymich, śniegiem zasypanych przestrzeni, przez które przychodziło nam brnąć. Wydawało się, że jesteśmy całkowicie zagubieni na świecie. Nie docierał tam żaden odgłos, prócz złowróżbnego wycia wilków. Parę razy musieliśmy nawet staczać z niemi całe bitwy. A jeszcze gorzej było wśród lasów. Bo wciąż wydawało nam się, że wśród gęstych drzew kryje się jakaś zasadzka i zbóje, polujący na podróżnych, powracających ze złotem, wyskoczą stamtąd znienacka.
To też, przeważnie nocowaliśmy w otwartem polu, a nocleg odbywał się w następujący sposób: przy ognisku rozbijaliśmy dwa namioty. W jednym z nich spał Traub wraz ze swojemi bagażami, w drugim my kolejno, gdyż stale jeden z nas pełnił wartę, na zmianę.
Niby, szło wszystko jak najlepiej. Tymczasem pe wne rzeczy poczęły mnie zastanawiać. Zarówno Antek Góral, jak i Józek Karolak, jakby odsuwali się odemnie. Na mój widok prezrywali prowadzoną rozmowę, zamieniając jakieś porozumiewawcze spojrzenia i często rozmawiali szeptem, jakby mając przedemną tajemnicę. Nie pojmowałem, skąd nastąpiła ta zmiana postępowania. Starałem się wypytać parokrotnie, zbywali mnie, jak się zbywa niepotrzebnego i natrętnego intruza. O, czemużem wcześniej nie pojął co się święci i nie przeszkodził temu!
Wtem bomba pękła! Stało się najstraszniejsze. Działo się to akurat w nocy piątego dnia podróży. Ja pierwszy pełniłem wartę, po mnie miał objąć „służbę“ Antek, a później Józek. Przyznaję się, że byłem tego dnia dziwnie znużony, a gdy skończyłem swój dwugodzinny obchód dokoła namiotu, runąłem na skórę niedźwiedzią, jak długi, zakrywszy głowę ko-