Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

żuchem, spokojny, że straż nad wszystkiem oddałem pieczy towarzyszów.
Jak długo spałem, nie wiem. Zapewne 2 do 3 godzin, gdy w tem obudził mnie jakiś krzyk i potrząsanie za ramię. Stali nademną pochyleni Antek i Józek.
— Co się stało? — zapytałem, zdziwiony.
Byli wyraźnie zmieszani i nie patrzyli mi prosto w oczy.
— Niemiec nagle umarł! — wymówił Józek zduszonym głosem. — Chodź! Pomożesz nam pochować go!
— Umarł? — zawołałem. — Przecież przed kilku godzinami czuł się jak najzdrowszy.
skór nieruchomo leżał Traub, z zastygłym wyrazem
Pobiegłem do sąsiedniego namiotu. Na posłaniu
przerażenia w oczach. W kącie namiotu psy wyły cicho. Pochwyciłem go za rękę.
Była
zimna i sztywna. Ale, uderzyła mnie dziwna, sina pręga, otaczająca szyję.
— Udusiliście go! — wykrzyknąłem, tknięty potwornem przeczuciem. — Udusiliście, aby zawładnąć przeklętem złotem!
Traub nie miał już na sobie drogocennego pasa. Spostrzegłem, iż pas ten otacza biodra Józka.
— Cóż — odparł mrukliwie — Niema potrzeby się zapierać! Dopomagaliśmy mu nieco do przeniesienia się na tamten świat. Po raz drugi dziesiątki tysięcy dolarów nie tak łatwo wpadną nam w ręce.
Zbrodnarze! — wyrwał się z mej piersi okrzyk oburzenia.
Tymczasem Antek powoli przemawiał:
— Nie bądź głupi i nie obrzucaj wymysłami! Co się stało, nie odstanie się! Wiedzieliśmy, żeś baba i dlatego nie wtajemniczaliśmy cię w nasz plan! Dość mamy tej biedy i głodu... Znów pracować, jak niewolnicy, by ledwie starczyło na obiad? Dziękuję... Zresztą i ty nie masz teraz wyboru...
— Jakto! — zaprotestowałem. — Ja mam być wspólnikiem tego morderstwa?