Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Ośmielony, począłem jeszcze częściej bywać, uważając się prawie za narzeczonego. Byłbym napewno nim został i wszystko przemawiało za tem, gdyby czart, a właściwie Antek, nie stanął na mej drodze.
Pewnego razu, gdy powracaliśmy z długiego spaceru. On konno przejeżdżał tą drogą. Zobaczywszy nas, skierował się w tę stronę, a ujrzawszy kobietę, zeskoczył z konie i prędko się przedstawił. Nie zapomnę nigdy uczucia bólu, jakiego doznałem, widząc, jak skrzyżowały się ich spojrzenia. Oczy Antka zaświeciły jak oczy drapieżnego ptaka. Policzki panny stały się purpurowe. O! przyznać należy, przystojnym chłopakiem był Antek... Daleko przystojniejszy odemnie, prosty jak świeca, a nie pochylony, niski i nieśmiały...
Pożegnaliśmy się szybko, a wieczorem, kiedy powróciłem do naszej fermy, Antek zaczepił mnie niespodziewanie. Bodaj, poraz pierwszy, gadaliśmy szczerzej od śmierci Trauba.
— Śliczna dziewczyna! — rzekł. — Emigrantka! Polka! Gdzieś ty ją wykopał? W sąsiedniej fermie? Powinszować! Tylko...
— Tylko?... — powtórzyłem mimowoli.
— Czyś ty dla niej nie za wielki fajtłapa? Bo dziewczyna wygląda na bardzo samodzielną i energiczną?
W rzeczy samej, panna jeździła konno, jak cowboy, strzelała jak traper, a gospodarstwo prowadziła po mesku. To podobało mi się w niej najwięcej.
— Fajtłapa? — pwtórzyłem gniewnie. — Czy dlatego, że nie oskarżyłem was dotychczas przed władzami o zbrodnię? Masz rację! Za słabą mam wolę! Lituję się nad towarzyszami lat dziecinnych i nie mam ochoty, aby zapoznali się z katem!
Zaczerwienił się, zagryzł wargi i zamilkł.
Odtąd, zdawało się, że nic się nie zmieniło. Góral, przy mnie raz tylko był z wizytą w sąsiedniej fermie i niby zapomniał o pannie. Chociaż po wzroku, jakim się wówczas pożerali, powinienem był się