Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

powszechną uwagę, co nie było zbyt bezpieczne — gdy wtem zauważył ku swojemu zdumieniu, że z bramy kamienicy wychodzi Kowalec. Mógł to być zwykły zbieg okoliczności. Lecz, cóż ten tu robił?
Nie mając żadnej chęci wdawania się z nim w pogawędkę, gdyż stale czuł do niego odrazę, która się jeszcze spotęgowała po niezrozumiałej rozmowie o Krysi, Turski udał, że czyta klepsydrę i Kowalca nie widzi.
Tamten jednak, zdołał go spostrzec.
— Jak się masz — klepnął Turskiego ramię poufale, jak gdyby pomiędzy nimi nic nie zaszło. — Cóż tak studjujesz klepsydrę? Znałeś Lipkę?
— O tyle, o ile! — mruknął zimno i nie podając ręki Kowalcowi odwrócił się, zamierzając odejść.
— Poczekaj! — zawołał tamten, obrzucając go ironicznym wzrokiem.
Turski przystanął.
Nie uszło jego uwagi, że Kowalec wygląda dzisiaj inaczej i jest bardzo porządnie ubrany. Miał na sobie ciemny nowy garnitur, z żałobną przepaską na ramieniu, nowiutkie buty, a na palcu połyskiwał kosztowny sygnet. Był ogolony i trudno w nim było obecnie rozpoznać niedawnego wiecznie zapijaczonego oberwusa.
— Czemu mnie zatrzymujesz? — zapytał.
Kowalec przymrużył oko.
— Lipko był moim krewnym!
— Twoim krewnym? — powtórzył tknięty złem przeczuciem.
— Dziedziczę częściowo po nim! — dalej brzmiały słowa wyjaśnienia. — Zajmuję się pogrzebem!
— Powinszować! — wybąkał Turski. — Lipko uchodził za zamożnego człowieka.
— No, zaraz tam zamożnego... Ale, zawsze coś nie coś po nim zostało. Tylko...
— Tylko? — powtórzył, domyślając się, że Kowalec zaczepił go nie bez ukrytej myśli i zadrżało w nim wszystko z niepokoju. — Tylko?
Kowalec nie spuszczał obecnie z niego wzroku.