Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

A wzrok ten był zjadliwy, niczem bazyliszka. Wydawało się, że chce przeniknąć do głębi Turskiego.
— Tylko — wycedził powoli — mam wrażenie, że czegoś ze spadku brak! Ktoś tam przed mojem przybyciem gospodarował!
Turski milczał, starając się zachować spokój i nie dać nic poznać po sobie.
Oczy Kowalca stawały się coraz więcej świdrujące.
— I to tem ciekawsze — mówił przyciszonym szeptem dalej, — że mam wrażenie, iż zginęły ważne papiery. Może i pieniądze. Ale tego ustalić nie mogę, bo ze swego majątku stary przed nikim się nie zwierzał! Lecz papiery tam były napewno.
Błyskawiczne myśli skrzyżowały się w głowie Turskiego. Skąd wiedział Kowalec o papierach, skoro zmarły twierdził, że jego notatki nie są znane nikomu? Czemu nie przekazał ich Kowalcowi? Zresztą, ciężko było temu się dziwić.
Nie jemu pragnął przekazać swą zemstę. Widocznie wywąchał Kowalec, swym podłym, szpiegowskim zwyczajem sekret zegarmistrza. A może o coś więcej chodziło? Te insynuacje Kirze i niedawna obserwacja domu Trauba.
Nic jeszcze nie rozumiał, ale przeczuwał, że coś złego się święci. Nagle przypomniała mu się pozostawiona przedwczoraj przez nadmiar sumienności wizytówka.
— Ach, pojmuję! — wyrwało mu się niechcący.
— Co pojmujesz? — tamten pochwycił cichy wykrzyknik — Czyżbyś wiedział, co się stało z papierami?
Ale Turski już powziął postanowienie. Zbyt miał wyrobione zdanie o Kowalcu, by dzielić się z nim przekazaną tajemnicą.
— Pojmuję — rzekł, chcąc odparować gotujący się cios — czemu o to wszystko tak natarczywie mnie zapytujesz. To ja wczoraj odniosłem do domu twego krewnego, gdy leżał zemdlony na ulicy i na moich rękach prawie skonał. Umyślnie pozostawiłem