Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

Kowalec odskoczył o kilka kroków i zdala bluzgnął jadem, powtarzając bezczelnie:
— Nie uciekałaby ci, co noc...
— Łotrze!
Turski podniósł laskę do góry i rzucił się w jego stronę, chcąc nią porządnie zdzielić szubrawca. Lecz ten zdążył już się skryć w ciemnościach bocznej uliczki.
— Ach! — jęknął teraz i opuściwszy kij, zachwiał się na nogach, niby trafiony prosto w serce.
Żona znikała z domu co noc! Skąd wiedział o tem Kowalec, że śmiał mu rzucić prosto w oczy podobną ohydę, przez zemstę, iż nie zgodził się na jakieś łajdactwo, mające na celu okradzenie lub oszukanie jego zwierzchnika barona Trauba, u którego pracował w charakterze prywatnego sekretarza? Skąd wyśledził? W jaki sposób natrafił na strunę, która w duszy Turskiego dźwięczała najboleśniej.
Och! Bo to jego małżeństwo! Czy nie rozmyślał właśnie nad niem, idąc obecnie o dziewiątej wieczór do domu, zatrzymany dłużej niźli zwykle pracą u szefa?
Bolesny uśmiech wykrzywił jego twarz.
Czyż można było popełnić większe głupstwo! On młody człowiek, lat trzydziestu, o którym mawiano, że jest przystojny i który wśród znajomych uchodził za uosobienie rozwagi i rozsądku?
Raptem przed oczyma wyobraźni, niczem na ekranie kinematograficznym, zarysował się obraz ubiegłych wypadków.
Przed miesiącem poznał przypadkowo na ulicy złotowłosą, cudną dziewczynę, w której zakochał się na pierwszy rzut oka bez pamięci. Nie wiedział o niej nic, prócz tego, co ona sama opowiadała o sobie.
Nazywała się Krystyna Skalska. Twierdziła, że jest sierotą, nie ma ani bliższych, ani dalszych krewnych, stale zamieszkuje na prowincji, a tylko w pewnej sprawie przybyła na krótki czas do Warszawy.