Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

mój bilet u dozorcy, gdyby tego wymagały jakie formalności, a tyś się od niego dowiedział, kim był ten, kto był obecny przy zgonie twego krewniaka.
Kowalec skinął głową.
— I dlatego mnie badasz, czy przypadkiem nie zabrałem papierów?
Nowe skinienie głową.
— Mogę cię zapewnić — tu w głosie Turskiego zabrzmiała twarda nuta i sam sobie się dziwił, że tak gładko skłamał — że nie zabierałem, ani nie otrzymałem żadnych papierów. Zresztą, pan Lipko znał mnie zbyt mało, by wtajemniczyć w jakieś poufniejsze sprawy.
— No tak! Ale w chwili śmierci różnie bywa!
— Niestety, tak nie było! I nie rozumiem, czemu nadal przyglądasz mi się podejrzliwie?
Kowalec mierzył go istotnie drwiącym wzrokiem, jakby chciał rzec: „Łżyj dalej, bratku“. Nie śmiał jednak swych przypuszczeń wypowiedzieć głośno. Natomiast oświadczył:
— Chciałem tylko zaznaczyć, że o ile w tem, czy w inny sposób znalazłeś się w posiadaniu papierów, jeśli to zatajasz, robisz wielkie głupstwo!
Turski wzruszył ramionami.
— Powtarzam, nie wiem nic! A czyż przedstawiają one taką wartość?
— Jak dla kogo — mówił ze znaczącym śmiechem, niby nie posłyszał zaprzeczenia. — Jak dla kogo! Jeden nie da za nie grosza, inny zapłaci tysiące.
Turski aż w duchu drgnął z radości. Rola Kowalca poczynała mu się wyjaśniać coraz lepiej. Czy nie należał on do tej drugiej szajki, o której wspominał Lipko. Chciał za przekazaną tajemnicę grubą sumę wydrzeć od Traubo!
— Szkoda, w takim razie, że ich nie mam — odparł — i powtórnie uczynił ruch chcąc żegnać Kowalca.
Ale ten znów ścisnął go mocno za ramię i po-