Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnął nieco na stronę, tak, żeby nikt nie mógł ich posłyszeć.
— Zarobić można pieniądze! — warknął, a twarz jego przybrała wyraz groźny. — Ale działając na własną rękę, można stracić życie! Zawsześ był frajerem, ale to ostrzeżenie zrozumiesz...
Pojął, że nie żartuje.
— Poco tak mówisz? — zapytał.
— Ot tak, na wszelki wypadek! Nie lubię jak moi przyjaciele włażą w moje historje. A gdybyś się namyślił, zastaniesz mnie w mieszkaniu Lipki!
— Słuchaj — szepnął z gniewem, oswobadzając się z uścisku Kowalca. — Bądź łaskaw natychmiast mi wytłumaczyć, co to wszystko znaczy? Teraz wpierasz we mnie, że wziąłem jakieś papiery, przed kilku dniami wrzucałeś dwuznaczniki o mojej żonie! Przedwoczoraj w nocy, przysiągłbym, że krążyłeś pod oknami mieszkania Trauba?
Kowalec nie zmieszał się bynajmniej. Wzruszył ramionami.
— Nie dopytuj się o to, co cię nic nie obchodzi — odparł arogancko. — Za głupiś, żeby zrozumieć te sprawy!
— Nic nie obchodzi! — Turski był silnie podniecony. — A może żona? Skąd ty coś wiesz o mojej żonie?
Kowalec odszkoczył o parę kroków i wykrzywił się po łobuzersku.
— Moja żona! — przedrzeźnił. — Mam wrażenie, że jest raczej narzeczoną pana barona Trauba...
— Co?
— Co? Co...
— Widzisz, że jestem trochę lepiej poinformowany, niż się tego spodziewasz. A teraz... pa! Żegnaj! Do niczego mądrego z tobą się nie dogadam, a przecież muszę się zająć pogrzebem najdroższego krewniaka...