Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

Poczułby się napewno jeszcze spokojniejszy, gdyby wiedział, że tam za drzwiami, prawie za plecami lokaja Jana, stała Kira i że to, „jak najprędsze“ doręczenie listu już się odbyło.
Kira, długo trzymała kopertę w rączce, zanim ją otworzyła.
Co mógł pisać Turski? Zapewne obsypywał wymówkami, żądał by powróciła do niego, groził trudnościami przy rozwodzie.
— Może wcale go nie otwierać? Pocóż do tylu przykrości dodawać jeszcze jedną.
Jednak kobieca ciekawość przemogła.
— Skoro tak nalega! — szepnęła i odeszła z listem do dalszych pokojów.
Rozerwała kopertę.
W miarę czytania, jej twarzyczka to czerwieniała, to bladła. Czyż to było możliwe? Gdy zdawało się, że wszystko stracone, że w żaden sposób nie wydostanie się z łap Trauba, nagle ze strony, z której najmniej mogła się tego spodziewać, przychodziło ocalenie.
Turski wyraźnie pisał „udało mi się dziwnym zbiegiem okoliczności, zdobyć dokumenty, kompromitujące Trauba ostatecznie. Jest to łotr nad łotrami... nie ma prawa ani do tytułu, ani do nazwiska, które nosi... Wystarczy pokazanie choć jednego dokumentu, by stał się powolny wszelkim żądaniom i sam uciekł z Warszawy“...
Byłaż to prawda, czy śniła? I to właśnie w chwili, gdy wydawało się, że nad jej główką zawisła nieuchronna katastrofa.
— Janie! — zawołała w pierwszym porywie radości. — Biegnijcie za tym panem! Może nie odszedł daleko! Może zdążycie go dogonić!
Ale Turski na najbliższym przystanku wsiadł do taksówki i stary Jan nie zdążył go dopędzić. Wiadomość ta jednak nie zmartwiła zbytnio Kiry. Cóż znaczyła w obecnej sytuacji parogodzinna zwłoka...
— Tra... la... la... — wyrwał się z jej piersi nagle