Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

przybrał minę pokorną, by tem lepiej później zaskoczyć wroga.
— Rozumiem — ciągnął Traub dalej — że nie może pan pozostać bez grosza na bruku! Dam też panu pewną sumkę, ale podpisze pan formalne zrzeczenie wszelkich pretensji. Tylko bardzo proszę, bez tych obrażonych min — przyciął jako rewanż za niepodanie ręki — bo wogóle okazuję dużo dobrej woli, że z nim rozmawiam!
— Pieniądze nie są mi potrzebne! — sucho odparł Turski.
— Niepotrzebne! — zerknął nań ze zdziwieniem Traub. — No... no... Cóż pan w takim razie sprowadza?
Wyprostował się.
— Przybyłem, aby zażądać od pana pewnych wyjaśnień!
— Mianowicie?
— Doszedłem do przekonania, że nie wolno mi tak łatwo wyrzekać się Kiry! — mówił grzecznie, lecz stanowczo. — Coś kryje się w tej sprawie, a pańska rola, panie baronie, jest więcej niż dwuznaczna...
Traub poczerwieniał.
— Tylko proszę, nie tym tonem! — wykrzyknął ostro, rozgniewany, że były sekretarz ośmiela się rozmawiać z nim, jak równy z równym. — O ile chodzi o pewne odszkodowanie, służę... Pozatem, nie zamierzam udzielać żadnych wyjaśnień!
— A gdybym nalegał?
— Nie wiele pomoże!
— Hm... A gdybym nie ustąpił łatwo?
Traub położył palec na dzwonku, znajdującym się na biurku.
— Czy mam wezwać lokaja?
Turski powstał z miejsca i powoli wycedził:
— Niech pan to uczyni, panie Góral!
Rzucił ostro nazwisko. Gdyby piorun uderzył u stóp rzekomego Trauba, nie uczyniłoby to na nim większego wrażenia.
Zkolei porwał się z miejsca. Twarz miał kredo-