Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

, drżał mu podbródek, a ręce trzęsły się, niby w febrze. Uderzenie zostało wymierzone celnie.
— Co?... co pan powiedział?
— Wymieniłem tylko pańskie prawdziwe nazwisko, panie Antoni Góral, morderco prawdziwego Oskara von Trauba!
Podskoczył do góry, niczem zranione dzikie zwierzę. Potem szybko podbiegł do drzwi i zamknął je starannie, niby obawiając się, że znajdujący się w dalszych pokojach lokaj, może podsłuchać rozmowę.
Poczem, zdoławszy się nieco opanować, zbliżył się do Turskiego.
— Jakie to kłamstwa pan plecie? — wyszeptał. — Co to wszystko znaczy?
— Mówię tylko prawdę! Najlepszym tego dowodem, że pan drzwi zamyka!
— Nieprawda! To są bajki! Ciekaw jestem, kto panu podobnych głupstw naznosił! Gorzko pan pożałuje, że lekkomyślnie i bezkrytycznie je powtarza!
Turski zmierzył swego byłego szefa ironicznym wzrokiem.
— Panie Góral! — Aby przeciąć dalsze nieporozumienia, oświadczę panu wprost, że nigdy nie ośmieliłbym się tu przybyć, gdybym przeciw panu nie posiadał niezbitych dowodów. Dowodów, które się znajdowały w rękach niejakiego pana Lipki... Zegarmistrza Edmunda Lipki, pańskiego dawnego towarzysza...
Traub był coraz bledszy. Poczynał pojmować, że tu nie o wiadomości wyssane z palca chodziło i że jego sytuacja naprawdę poczyna się stawać groźna.
Jeszcze jednak nadrabiał miną.
— No... i cóż z tego?
— To — bił Turski każdem słowem, niczem taranem — że posiadam pewną fotografję — nie przy sobie, bo po panu wszystkiego można się spodziewać — przedstawiającą pewnego młodzieńca, nie-