Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

tak namiętnie ujmuje się pan za ową panią Marją Pawlikówną?
Turski podszedł blisko do niego. Tak blisko, że wyczuwał prawie jego oddech.
— Bo jestem jej synem!
Wszystkiego spodziewał się Traub, prócz tego wyjaśnienia.
— Pan jej synem?!
— Tak! — wyjaśnił. — Nie wiedziałem o tem nic, przez szereg miesięcy, pracując u pana! Dowiedziałem się dopiero wczoraj, ze spowiedzi Lipki. Sprawa przedstawia się nader prosto. Moja matka — Marja Pawlikówna — gdy niecnie pan ją porzucił napotkała drobnego urzędniczka, Turskiego, zacnego człowieka, który ją poślubił. Był na tyle przyzwoity, że uznał mnie za swoje dziecko.
Traub mierzył go teraz zaciekawionym wzrokiem, niby widział go poraz pierwszy. Może doszukiwał się jakichś podobieństw, może dopiero pojmował, co tak dziwnie znajomego spostrzegł dawniej w twarzy swego sekretarza, który był bardzo do matki podobny.
Wiec... w takim razie... — wyszeptał.
— Jestem pańskim synem.
— Moim synem! — powtórzył — Moim synem!
Był tak zaskoczony wypadkami, że nie wiedział, jakie wobec tego „nowo odnalezionego“ syna zająć stanowisko. Co prawda, o tym synie, wbrew poprzedniemu oświadczeniu, nie myślał prawie nigdy i po obecnych „wyznaniach“ nie drgnęło w nim żywiej serce. Co miał jeszcze cieplejszego, umieścił w uczuciu dla Kiry, a w tem uczuciu, ten syn stawał na jego drodze. To też, gdyby Turski nie posiadał w ręku przeciw niemu potężnych atutów, prawdopodobnie odprawiłby go z kwitkiem. W obecnych warunkach jednak, opłacało się odegrać rolę rozrzewnionego i szlachetnego ojca.
— Ty... — począł poufale, wykonując jakiś nieokreślony ruch ręką w stronę Turskiego — ty..