Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale tamten przeciął w zarodku wszelkie usiłowania zbliżenia.
— Panie! — wyrzekł stanowczo. — Jeśli mu powiedziałem kim jestem, to nie poto, abyśmy odegrali jakąś komedję czułości! Że pan jest moim prawdziwym ojcem, o tem nie chcę myśleć i nie chcę pamiętać! W rzeczy samej jest pan zbrodniarzem bez czci i sumienia i katem mojej matki! Nie przybywam tu, aby się z panem pojednać, ale zemścić! A właściwie unieszkodliwić...
Traub pojął, że wszelkie wysiłki pogodzenia będą daremne. W dalszym ciągu jednak nie dawał za wygraną.
— Kiedy... bo...
Turski mówił z coraz większem podnieceniem.
— Zostawmy tę komedję! Dość czasu miał pan, aby odszukać moją matkę i dowiedzieć się, co się z nią lub ze mną stało! Przez trzydzieści lat o to pan się nie troszczył i nigdy nie uwierzę, że nagle zbudziło się w nim sumienie. Obecnie wie pan, że posiadam przeciw niemu druzgocące dowody i sądzi, że komedją „synowską“ wytrąci mi oręż z ręki... Bardzo pan się myli...
Traub stał się znów sztywny.
— W takim razie? — zapytał, domyślając się, że „syn“ postawi mu ostre warunki.
— Dość nieszczęść pan narobił, ale co się stało, nie odstanie. Wszystko uchodzi panu bezkarnie, bo wiedział pan, że ani Lipko, ani te trzeci wspólnik... zdaje się Karolak — i jego również pan okradł, teraz dopiero rozumiem sens pokróżki pozostawionej wówczas w sypialnym pokoju — nie zdecydują się na złożenie przeciw panu oficjalnej skargi do władz, bo sami boją się odpowiedzialności, będąc zamieszani w pańskie sprawki. Ze mną historja przedstawia się inaczej. Lipko nie żyje, upoważnił mnie do działania, a ja nie boję się kompromitacji. Niczem pan mnie nie nastraszy...
— Więc! — powtórzył Traub, coraz w duchu