— Tu, napewno! — stwierdził, porównywując w myślach zapamiętany adres i pociągnął za drut staroświeckiego dzwonka.
Powoli, ostrożnie rozwarły się drzwi.
— Czy zastałem pana Karolaka? — zapytał.
— Jest! — zabrzmiał w odpowiedzi czyjś głos i Traub znalazł się wewnątrz domku.
Była to niewielka na pół ciemna sionka. W mroku stał jakiś mężczyzna. Traub stwierdził ze zdziwieniem, że miast towarzysza lat dziecinnych, starszego już człowieka, stoi przed nim jakiś nieznajomy, który choć miał twarz zniszczoną rozpustą i pijaństwem, to jednak nie liczył więcej, niż lat czterdzieści.
— Chciałbym widzieć się z panem Karolakiem? — powtórzył.
— To będzie nieco trudno! — usłyszał ironiczna odpowiedź — Pan Karolak od roku nie żyje! Wstyd, panie baronie Traub, że pan tak mało interesował się losem swego towarzysza z lat dziecinnych.
Traub drgnął.
— Cóż to wszystko znaczy? Widzę, że pan mnie zna? — zapytał ostro. — Przesyłaliście, zdaje się, parokrotnie listy, podając ten adres, abym się z wami porozumiał? W imieniu Karolaka... Kim pan jest?
— Kim jestem?... Kimś, co przejął od Karolaka wszelkie prawa... Jeszcze pan nie wierzy, panie baronie? Karolak i Góral, oto nasze hasło! A jeśli tego mało, sądzę, że pan baron pozna ten zegarek?
W półmroku błysnął zegarek ze znanym napisem. Traub dłużej nie mógł wątpić.
— Więc pan jest spadkobiercą?
— O tak! — przytwierdził tamten energicznie. — Spadkobiercą! Ja i jeszcze ktoś inny! Chwilowo jednak pana barona to nic nie obchodzi! Przejąłem po Karolaku wszelkie tajemnice, no i prawa
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.