Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

— Eh, chyba nie! Przecież najwyraźniej wygadał się w rozmowie, iż jest przekonany, że Kiry niema w Warszawie i że przypuszcza, iż jutro dopiero powróci.
Skoro Kira raz go nie przyjęła, symulując wyjazd, napewno nie przyjmie powtórnie.
Mimo tych pocieszających myśli, gdy wchodził do pałacyku Ostrogskich, nie czuł się zbyt pewnie.
Dopiero, parę słów zamienianych z Kirą uspokoiło go całkowicie. Nie zdradzała niczem, że jest o czemkolwiek powiadomiona, a nawet była weselsza, niż zazwyczaj.
Nic dziwnego, Kira powróciła niedawno ze swej wycieczki do mieszkania Turskiego. Sądziła, że „małżonek“ lada chwila odezwie się telefonicznie, lub stawi się osobiście — i tem lepszy „pasztet“ zgotuje Traubowi.
Dlatego milczała, nie dając nic poznać po sobie.
Natomiast Traub, na wszelki wypadek postanowił się zabezpieczyć
— Wyobraź sobie Kiro — rzekł — że ten biedny Turski zwarjował na czysto. Był u mnie dzisiaj z jakiemiś pogróżkami i zachowywał się tak, że musiałem wyprosić go za drzwi!
— Czyżby? — zdziwiła się pozornie.
— Twierdził — czelnie kłamał dalej Traub, że są mu wiadome jakieś fakty z mojej przeszłości, któremi jest w stanie mnie skompromitować. Kiedy go prosiłem, aby był łaskaw wymienić choć jeden podobny fakt, nie mógł dać mi żadnej odpowiedzi! Gdy by nie to, że lituję się nad nim i częściowo czuję się winny wobec niego, byłbym zatelefonował po policję i oddał go w ręce władz!
Teraz, Kira dopiero zbladła. A nuż Traub mówił prawdę, a zapowiedziane „rewelacje“ Turskiego były czczemi pogróżkami? Najlepszym tego dowodem, że Traub wiedział o nich i nic sobie z tego nie robił.