Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale Turski odwrócony w drugą stronę, nie zwracał na te manewry uwagi i długo prawdopodobnie nie zauważyłby nieznajomej, gdyby ta nie postanowiła przyspieszyć biegu wypadków. Nagle z jej kolan, niby niechcący, zsunęła się torebka i potoczyła pod nogi Turskiego.
— Ach, przepraszam...
— Służę pani! — podniósł torebkę i podał ją nieznajomej.
— Dziękuję! Bardzo dziękuję.
Słowom tym towarzyszył tak czarujący uśmiech, że nawet głaz, a nietylko Turski uśmiechnąłby się w odpowiedzi.
Może na tem zakończyłby się incydent, bo Turski nieśmiały z natury i nie posiadający żadnej „lowelasowskiej“ żyłki, nie zdobyłby się ze swej strony na atak — gdyby wtem nie padła nowa zaczepka.
— Wszak się nie mylę, pan Turski?
Zbaraniał. Skąd znać go mogła ta piękna nieznajoma. Skłonił się głęboko.
— Istotnie, tak brzmi moje nazwisko!
Wyciągnęła rączkę na powitanie.
— M...ska — mruknęła niewyraźnie nazwisko. — Niechże pan siada, o ile nie czeka na nikogo! Dawno pragnęłam poznać pana!
— Nie... nie czekam na nikogo! — odparł i usiadł na wskazanem krzesełku.
— Będzie mi bardzo miło.
Mimo jednak tych uprzejmych słów, był naprawdę zdumiony. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek przedtem spotkał tę elegancko ubraną panią i nie miał pojęcia o czem zamierzała z nim rozmawiać. Najbliższe jednak zdanie, przyniosło częściowo rozwiązanie zagadki.
— Wiem, że mnie pan nie zna! — oświadczyła, patrząc ze śmiechem na jego niewyraźną minę. Nigdy również pan o mnie nie słyszał! Zato ja wiele słyszałam o panu.
— O mnie? Od kogo, jeżeli wolno zapytać?