Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

z Traubem inne nici i nie tak łatwo było wyrwać z jego szponów, mimo posiadanych dokumentów.
Nieznajoma w odpowiedzi szybko rozejrzała się po sali, poczem zerknęła na zawieszony naprzeciw nich wielki, ścienny zegar.
— Niestety, już ósma! — oświadczyła. — A o tej porze muszę być w domu! A gdybym chciała panu powtórzyć całą historję Kiry, zajęłoby to zbyt wiele czasu. Musimy to odłożyć na później...
— Pani! — zawołał zrozpaczony. — Podnieciwszy moją ciekawość i niepokój do ostatecznych granic i nic właściwie nie powiedziawszy, pani ucieka? Błagam, niech pani pozostanie i powie, co może powiedzieć!
Ona potrząsnęła główką i energicznie zastukała na kelnera.
— Niemożliwe! — zaprzeczyła. — Nie mogę się spóźnić. Spotkamy się jutro, pojutrze... Chyba...
— Chyba! — powtórzył z resztą nadziei.
— Chyba — wyrzekła, jakby zastanawiając się nad czemś — że odwiezie mnie pan taksówką do domu, bo mieszkam dość daleko i pogawędzimy po drodze! Ale, czy to panu dogadza?
— Czy mnie dogadza? — wykrzyknął. — Z prawdziwą rozkoszą! Z jak największą przyjemnością odwiozę panią!
Szybko zapłacił i wstali od stolika. Nieznajoma zagrała, jak prawdziwy mistrz nad mistrze. Zakochanego mężczyznę przedsmakiem tajemniczych rewelacyj o jego ukochanej, można zaprowadzić nawet do piekła. To też Turski, zapomniawszy o poprzednich dobrych postanowieniach, że najmądrzejszem było powrócić do domu i tam pozostawić papiery, które nosił w kieszeni, bo zarówno ze strony Kowalca, jak i Trauba wszystkiego należało się spodziewać, nie pamiętał teraz nawet i o dokumentach i gotów był jechać ze swą towarzyszką na kraniec świata. Nie uderzyły go nawet dość dwuznaczne spojrzenia, jakiemi ją obrzucali gdy wychodzili,