Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

na nią w milczeniu, spodziewając się, że zaraz z nim się pożegna.
Zastanawiała się nad czemś.
— Widzę — nagle rzekła, że wyrządziłam panu wielką przykrość! Chciałabym ją czemkolwiek wynagrodzić i przywrócić panu dobry humor. Jeśli pan nie pogardzi skromną szklanką herbaty, bardzo proszę do siebie! Mieszkam, sama...
Choć słowa te niezbyt zgadzały się z poprzedniemi oświadczeniami, że musi być koniecznie w domu, gdyż tam na nią oczekują, Turski, na swe nieszczęście, całkowicie zaprzątnięty własną tragedją, znów nie zwrócił na nie uwagi. Wdzięczny był swej towarzyszce, że nie pozostawia go samego w takiej duchowej rozterce i z radością przyjął zaproszenie.
— Pani jest zbyt dobra dla mnie! — wymówił.
Uśmiechnęła się tylko.
— To proszę zapłacić szoferowi i chodźmy!
Pierwsza podeszła do wejściowych drzwi, prowadzących wprost z ulicy do wewnątrz domu i włożyła klucz w zamek. Auto odjeżdżało powoli, a Turski pośpieszył wślad za nią. Rychło znalazł się w niewielkiej sionce.
I znów go zdziwiło, że na ich spotkanie, nie pojawił się ani służący, ani służąca.
Tymczasem właścicielka mieszkania, przekręciła kontakt elektryczny. Z przedpokoju wiodło kilkoro drzwi w głąb mieszkania. Otworzyła jedne z nich i wskazując na niewielki salonik, wymówiła:
— Zechce pan tu chwilę zaczekać! Wydam tylko niezbędne zarządzenia i zaraz powrócę!
Wszedł tam posłusznie, podczas, gdy ona oddaliła się w przeciwną stronę, Machinalnie rozejrzał się dokoła. Urządzenie było typowo mieszczańskie i nie zdradzało wielkiego bogactwa. Jakieś kryte czerwonym pluszem meble, stoliczki z porozrzucanemi albumami, banalne landszafty na ścianach.
— Dość skromnie mieszka! — pomyśalł i zajął miejsce w jednym z fotelów.
Znów ogarnęły go poprzednie myśli. Czy prawdą