Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

ry łotr Traub urządził zasadzkę, a ona nie mając wyjścia, musiała na wszelkie jego warunki się zgodzić! A przed kilku jeszcze godzinami kłamał, że nie szantażuje Kiry!
Turski odetchnął z ulgą. Wielki ciężar spadł mu z serca. Ale, właśnie dlatego postanowił w żadnym wypadku nie oddawać papierów Kowalcowi.
— Widzisz więc, — ten mówił dalej — że możemy nasze interesy pogodzić znakomicie! Dawno należało to uczynić! Od roku blisko śledziłem cię. Nie bądź frajerem! Możemy zarobić. Gdybyś mnie słuchał, nie wpadłbyś tak głupio w historję z Kirą! No, przekonałeś się? Będziemy działali wspólnie?
Mówiąc to, Kowalec wyciągnął do Turskiego rękę. Może i postępował szczerze. Chodziło mu o dwie rzeczy: przedewszystkiem o jaknajszybsze wydobycie papierów, a nie był pewny, czy Turski ma je przy sobie i o jeszcze szybsze wydobycie pieniędzy z Trauba. Że Turski zkolei będzie później prześladował barona, intresowało go mało, a obietnica „zlikwidowania“ była dana na wypadek jakiegoś niezrozumiałego uporu Turskiego. Sądził jednak, że go przekona i że bez tego się obejdzie.
— No, dawaj łapę na zgodę...
Turski nie uścisnął wyciągniętej dłoni.
— Mój drogi — rzekł poważnie — myśmy dla siebie nie towarzysze i nie będziemy działali wspólnie. Rób sobie z Traubem co ci się podoba, zabierz mu nawet cały majątek! Nic mnie to nie obchodzi! Ale papierów nie dostaniesz!
Twarz Kowalca stopniowo czerwieniała.
— Dlaczego?
— Nie mam zamiaru służenia ci pomocą w szantażach. Napewno Lipko nie doręczył mi papierów w tym celu! Dawaj sobie radę sam!
— Odmawiasz?
— Stanowczo!
Kowalec zbliżał się teraz powoli do Turskiego. Twarz nabierała zbójeckiego wyrazu, a ślepia świeciły