Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

dziko. Znać było, że resztką woli powstrzymuje ogarniającą go pasję.
— Więc nie dasz?
— Nie!
— Pożałujesz!
— Przestań nudzić! Nie mam tych papierów nawet przy sobie! Ukryłem je w bezpiecznem miejscu! — umyślnie kłamał, choć jego ręka biegła machinalnie do bocznej kieszeni marynarki.
— Łżesz!
Turski zkolei poczerwieniał. I on miał tej sceny dość.
— Nie zawracaj mi głowy i nie zagradzaj drogi! Idę do domu! Chyba nie masz ochoty, żeby rozmowa między nami skończyła się głośnym skandalem i zjawiła się policja?
W rzeczy samej, kiedy Turski skierował się do wyjścia, Kowalec stanął w drzwiach z wyraźnym zamiarem przeszkodzenia w odejściu.
— Chcesz policji? — warknął. — Obejdzie się bez policji!
— To odsuń się! — wykrzyknął Turski i wykonał ruch, jakgdyby chciał go odepchnąć. Ale w tejże chwili Kowalec, przyczajony niczem dzikie zwierzę, rzucił się naprzód, a jego pięść z całej siły uderzyła w twarz Turskiego. Napad ten był na tyle niespodziewany, że nie zdążył nawet się zasłonić.
Cios był mocny i celny, lecz nie zwalił go z nóg. Oszołomiony jeszcze usiłował się bronić. Ale Kowalec, zaprawiony oddawna w różnych łobuzerskich bitwach, szybko się z nim uporał.
Pochylił się i palnął go zdradzieckim „bykiem“ — czyli zadał mu podstępnie głową cios w piersi, mogący obezwładnić najsilniejszego.
— Ach! — jęknął Turski, osuwając się na podłogę. Przed jego oczami zawirowały czarne i żółte koła, stracił przytomność.
— Masz, czegoś chciał! — syknął Kowalec i przypadł do leżącego.