Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie długo szukał upragnionego łupu. Rychło wyciągnął spory portfel, a z niego czarny notes w ceratowej oprawie i drogocenne fotografje.
— Te same! — szepnął z triumfem — A ja już byłem w strachu, że ten dureń naprawdę dokumenty pozostawił w domu!
Teraz podniósł się, otrzepał spodnie z kurzu i z pogardą spojrzał na nieprzytomnego przeciwnika.
— Masz, czegoś chciał! — powtórzył, a jego twarz wykrzywił zły i okrutny uśmiech.
W tejże chwili, znów w głębi domu, dobiegł straszliwy, budzący grozę ryk.

ROZDZIAŁ XIX.
Człowiek-zwierzę.

Kiedy Turski ocknął się z omdlenia, spostrzegł, że leży w jakiejś izdebce, do której przeniesiono go w stanie nieprzytomnym.
Dziwna to była izdebka. Uważnie rozejrzał się dokoła. Pod sufitem wysoko, świeciła lampka, zabezpieczona drucianą siatką, lecz nie widać było nigdzie kontaktu, musiał on znajdować się w sąsiednim pokoju.
Izba była bez okien, wybita grubemi materacami i całkowicie pusta. W rogu znajdował się tylko siennik, na którym położono Turskiego. Pozatem nic. Ani szafy, ani stołu, ani krzesełka.
Raz jeszcze obrzuciwszy wzrokiem to dziwne urządzenie, powstał na nogi.
Powoli przypomniał sobie wypadki. Rozmowę z nieznajomą, tajemniczą damę, walkę z Kowlcem.
— Psia krew! — zaklął nagle głośno i pochwycił się za kieszeń.
Portfelu i dokumentów brakło.
Teraz dopiero ogarnęła go rozpacz. Żeby tak dać się wywieść w pole? Złakomić się na byle przynętę, gdy wiedział, że wrogowie czatują na papiery.
Parokrotnie przeszedł się nerwowo po izdebce.