Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

— Za tamtym samochodem! — szepnął do kierowcy. Zapłacę, co pan chce, tylko proszę nie zgubić ich śladu!
Szofer, sądząc, zapewne, że to o jakąś awanturkę miłosną chodzi, skinął głową i raźno ruszył z miejsca.
Ciepły, letni, wietrzyk owiał rozpalone policzki Turskiego, lecz nie przyniósł mu uspokojenia. Dokąd jechała Krysia? Co to wszystko znaczy? Czemuż wykradała się z domu w nocy, niczem złodziej, gdy i tak pozostawiał jej wszelką swobodę? Dążyła na spotkanie do kochanka? Zapewne, bo przecież tylko komedją było to ich małżeństwo!
Zagryzając wargi ze złości i czując, że mimo wszelkich „układów“ dziś się nie powstrzyma i wybuchnie, Turski z natężeniem śledził wyprzedzające go auto.
Pomknęło ono prosto Marszałkowską, stamtąd skręciło w Litewską, a z Litewskiej w Aleję Szucha, gdzie przystanęło przed jednym z domów.
— Zatrzymajmy się! Zanim tamci nas nie spostrzegą!
Wyciągnął banknot i wyskoczył z taksówki. Na szczęście Krysia była tak zamyślona, czy też do tego stopnia nie przypuszczała, że może być śledzona, że stała odwrócona tyłem u wejścia do jakiegoś jednopiętrowego pałacyku, nie zwróciwszy uwagi, iż tuż za nią zatrzymał się inych samochód.
Turski, pod osłoną drzew, okalających Aleję Szucha, zdołał podkraść się blisko do niej. Coraz większe napełniało go zdumienie. Krysia udaje się o pierwszej w nocy do prywatnego pałacu? Idzie więc chyba do bogatego kochanka.
Z całej mocy panując nad sobą, oczekiwał, co dalej nastąpi? Na Krysię, widocznie musiano w pałacyku oczekiwać, gdyż, mimo spóźnionej pory, rychło rozwarły się drzwi, prowadzące wprost z domu na ulicę, a w nich zarysowała się jakaś męska postać, zapewne lokaja.
— Starszy pan już od godziny niecierpliwie ocze-