Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

w saloniku. Ryczało dzikie jakieś zwierzę, czy też zarzynano kogoś? A może i jemu Kowalec szykuje podobny los?!
— Kto wie?
Nadsłuchiwał pilnie, sądząc, że i obecnie ów groźny krzyk posłyszy — lecz dokoła panowała całkowita cisza. Raz tylko wydało mu się, że zdala dobiega jakiś cichutki jęk — lecz może był to tylko wytwór jego podnieconej wyobraźni.
Tak siedział, zatopiony w niewesołej zadumie i znów określić nie mógł, ile upłynęło czasu. Może pół godziny, a może i szereg godzin. Na szczęście, odnalazł w kieszeni papierośnicę i zapałki. Palił jednego papierosa za drugim, dopóki nie wyczerpał całego ich zapasu.
Raptem, drgnął. Za drzwiami rozległ się szmer. Ktoś przychodził, aby się z nim porozumieć.
Porwał się na nogi.
Znów szczęknęło coś i w drzwiach ukazał się mały otwór-okienko, prawdopodobnie umyślnie tak urządzony, by od zewnątrz można było obserwować, co się działo w izdebce.
— A to ty łotrze! — zawołał, poznając twarz Kowalca.
— Widzę, że jesteś strasznie na mnie rozżalony! — posłyszał ironiczny głos w odpowiedzi. — Niezbyt przyjąłem cię gościnnie... A moja małżonka Franka, która czasem przybiera również imię Fanny, zapomniała wczoraj poczęstować cię herbatką, a dziś zaprosić na śniadanie. Przecież już po jedenastej! Zbliża się południe...
Rozległ się cichy śmiech. Za plecami Kowalca stała kobieta.
— Jedenasta! — jęknął, nie wiedząc, czy prawdziwą wymienili godzinę czy żartują — Przetrzymaliście mnie całą noc! Proszę mnie uwolnić, natychmiast!
— Powoli! — mówił Kowalec. — Chcesz odzy-