Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

skać swobodę, żeby pobiec do policji i nas zadenuncjować? Nie, kochanku!
— Policja, czy prędzej, czy później i tak mnie tu odnajdzie!
Kowalec potrząsnął przecząco głową.
— Mylisz się bardzo! Uprzedzam cię, poraz ostatni, że grozi ci w tym domu poważne niebezpieczeństwo i żywy z niego nie wyjdziesz! A całą historję upozorowałem tak, że za śmierć twoją nikt nie pociągnie mnie do odpowiedzialności!
Turski przypomniał sobie owe groźne odgłosy.
— Trzymasz w domu jakieś dzikie zwierzę? — zapytał. — Mam się stać jego łupem?
— Nie wiem!
— Cóż znaczą te pogróżki?
— Wszak, powtarzam wyraźnie! Poniesiesz tu śmierć! W jaki sposób, nie zamierzam bliżej tłumaczyć! Ale, nie leży to bynajmniej w moich zamiarach i nie łaknę twej zguby. Znamy się od dzieci i choć stale nazywałeś mnie szubrawcem, w gruncie rzeczy czuję jakąś słabość dla ciebie! Nie gniewaj się również o wczorajszą walkę. Musiałem odebrać papiery, a tyś nie chciał mi ich oddać dobrowolnie... O ile zgodzisz się na pewien układ...
— Układ?
— Muszę przecież zabezpieczyć się przed tobą! O ile więc napiszesz mi kartkę, że oddałeś dokumenty dobrowolnie i przysięgniesz, że zanim ja zakończę moje sprawy z Traubem, nie zwrócisz się do niego, włos z głowy ci nie spadnie i za kilka godzin będziesz wolny.
— Przenigdy!
— Zastanów się dobrze! Przekonałeś się już wczoraj, że sensu niema walczyć ze mną!
Turski zagryzł wargi. Czuł własną bezsilność i pojmował, że Kowalec, strasząc go poważnem niebezpieczeństwem, nie żartuje. Również, pojmował, że wie tyle, iż nawet nie posiadając dokumentów, jest dla Trauba groźny.