Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

— Straszy! — pomyślał z gniewem. — Swoim zwyczajem straszy, łajdak!
Nic chwilowo nie mąciło panującej ciszy. Przeciwnie, cisza ta była tak denerwująca, że Turski nie wytrzymał dłużej. Musiał posłyszeć jakiś dźwięk, musiał wyładować całą falę gniewu, jaka w nim wezbrała.
— Otworzyć! — krzyknął, podbiegając do drzwi i waląc w nie pięścią z całej siły, jak gdyby mniemał, że Kowalec znajduje się za niemi. — Otworzyć!
Nagle, stała się rzecz nieoczekiwana. Co prawda, na jego krzyk nie pojawił się Kowalec, lecz drzwi otworzyły się same.
Tak, otworzyły! Czyżby zapomniał je zamknąć Kowalec?
Turski w pierwszej chwili osłupiał. Nie wiedział czy się martwić, czy ucieszyć. Czy Kowalec pozostawił drzwi niezamknięte przez zapomnienie, odsunąwszy w czasie rozmowy z nim przez nieuwagę zasuwkę, czy też był to początek nowej zasadzki?
Co robić? Wyjść, czy pozostać w izdebce? Raz jeszcze spojrzał na drzwi i począł szybko rozważać. Nie posiadały wewnętrznej zasówki, nie mógł więc, zamknąć się w izdebce. Zamykano ją tylko od zewnątrz. W razie więc ataku, czy nadejścia owego niewiadomego „zwierza“, nie stanowiła żadnej obrony. Lecz, co się tam ukrywa?!
— I tak jest źle i tak niedobrze. A jednak zaryzykuję...
Powoli, bez hałasu, otworzył drzwi i znalazł się w długim korytarzyku. Rychło dotarł do miejsca, gdzie znajdowały się zarówno schodki, wiodące na górę, jak i drzwi, prowadzące w niewiadomym kierunku. Nacisnął klamkę — były zamknięte — pozostawała jedna tylko droga. Tylko, czy to wszystko nie nazbyt proste? Ale, skoro na dole niema pewnego schronienia, czy nie lepiej iść na spotkanie