Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

niebezpieczeństwa, niż siedzieć podniecony w zdebce, w oczekiwaniu tajemniczej napaści! Naprzód!
Bez wahania przebiegł i znalazł się w małej kuchence. Tu nie paliła się elektryczność, ale, choć okiennice były zamknięte padało przez otwory tyle światła, iż mógł stwierdzić, że Kowalec nie kłamał — na dworze był biały dzień.
Kuchenka nie przedstawiała nic osobliwego: talerze, naczynia, garnki. Z tej kuchni wiodły otwarte drzwi do jakiegoś pokoju.
Znów drzwi otwarte! Skradł się do nich i zajrzał do następnej izby. I tam panował półmrok, lecz na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest całkowicie pusta. W głębi — drzwi, tym razem, zamknięte.
Zamknięte, lecz może nie na klucz? Turski nie mając wyboru, przebiegł na palcach pokój i nacisnął je lekko. Nie ustąpiły. Szarpnął mocniej. Daremnie! Przeciętą miał drogę do wyjścia.
Przez chwilę się zastanawiał, co dalej począć i czy nie spróbować drzwi wysadzić siłą, gdy wtem stało się najstraszniejsze.
Z tyłu rozległ się cichy pomruk.
— Co to? — zapytał, odwracając się niespokojnie.
Nie otrzymał odpowiedzi. Ale to co zobaczył, starczyło za odpowiedź.
Z głębi pokoju, z jakiegoś tapczana, którego przedtem nie zauważył, podnosił się człowiek.
Olbrzymi, na pół nagi, obrośnięty, o potarganej czuprynie i zwichrzonej brodzie. Raczej do dzikiego zwierzęcia, niźli do istoty ludzkiej, podobny.
— Kim pan jest? — wybełkotał mimowolnie Turski.
Tamten nie odrzekł nic, lecz z jego gardła wydobył się ryk, czy też charczenie, znacznie cichsze, niż to, które wczoraj rozbrzmiewało w domu. Wnet jednak uświadomił sobie Turski, z czyjej piersi wydzierały się przedtem te straszliwe okrzyki.