Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

Widok tego dzikiego zaiste człowieka — zwierza był potworny, że Turski zadrżał i znów wykrztusił:
— Kim pan jest? Co pan tu robi?
Olbrzym, wydawało się, nie pojmuje ludzkiej mowy. Słowa Turskiego, jakby nie dochodziły do jego świadomości. Natomiast oczy poczynały świecić coraz bardziej dziko. Zbliżał się powoli, niby drapieżnik, spragniony zdobyczy.
— Czego pan chce?
Olbrzym wyciągnął raptem ręce. Ogromne muskularne ręce, zakończone długiemi krogulczemi, dawno nieobcinanemi paznokciami. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że chce pochwycić Turskiego.
— Rau... — głucho warknął.
Teraz dopiero pojął Turski, jakie nań czyhało niebezpieczeństwo.
— Ratunku! — wrzasnął, jak gdyby ktoś mógł go posłyszeć. — Ratunku!
Potwór znajdował się nie dalej, niż o kilka kroków. Znakomicie mógł rozróżnić jego pomarszczoną i wykrzywioną nienawiścią twarz, oczy nabiegłe krwią i nieprzytomne.
— Rau... rau... — raz po raz rozbrzmiewał głośny warkot.
Turski jakimś wprost akrobatycznym susem znalazł się poza drzwiami izby, w kuchence. Była po temu najwyższa pora, bo łapy człowieka-zwierzęcia już dotykały jego szyi.
Jeszcze prędzej zatrzasnął drzwi, wiodące z kuchenki do izby, a widząc, że znajduje się tam rygiel, szybko go zasunął.
Chwilowo był uratowany, a wielkie krople, potu spływały mu z czoła.
— Łotr Kowalec — przebiegło mu w myślach — zamknął mnie z furjatem. A ten w ataku chce mnie zadusić! Ot, co znaczyły słowa, że żadna policja