Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm! — mruknął „baron“ z zadowoleniem. — Zlikwidowany? Nie będzie nam szkodził?
— Umarli nie szkodzą nikomu! — sentencjonalnie wyrzekł Kowalec. — Chyba, że pan baron obawia się zemsty z za grobu?
Ale Traub nie był spirytystą. — A papiery? — zapytał.

— Ma je pan przy sobie?
— Oczywiście! O ile pan baron przygotował pieniądze!
— Leżą w szufladzie biurka!
— Wolałbym je zobaczyć na stole!
Traub wiedział, że ma do czynienia z zanadto przebiegłym osobnikiem, by ten poprzestał na zapewnieniach. To też odsunąwszy szufladę biurka, wyciągnął z niej dwie duże paczki banknotów i położył przed sobą.
— Dwieście tysięcy.
— Oto papiery! — zkolei wyciągnął Kowalec czarny notesik, i metrykę. — Z rączki do rączki.
I podczas, kiedy baron pochwycił niecierpliwie upragnione dokumenty, ze zręcznością magika przysunął pieniądze do siebie. Położył na nich swą ogromną łapę i wyglądał, jak sęp, który za żadne skarby nie wypuści pochwyconej zdobyczy.
Twarz Trauba, którą już rozjaśniał wyraz zadowolenia, raptem spoważniała. Nieufnie zerknął na Kowalca.
— A fotografje? — niespokojnie rzucił.
— Fotografje?
— Pewnie! Dwie! Na nich zależało mi najwięcej!
Kowalec począł się cynicznie śmiać.
— Fotografje, — wycedził — powiada baron? Są! Ale, nie dla pana!
— Cóż to znaczy?! — zawołał Traub z gniewem.
— Nic!
— Jakto nic? Czemu pan ich nie zwraca? Przecież umówiliśmy się, że je dostanę?