Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

Zabił na miejscu! Widzi pani karetkę Pogotowia? Zaraz go będą wynosili.
— Napadnięto Trauba?
— Trauba? Zdaje się, ten baron tak się nazywa!
Kira nie pojmowała już teraz nic. W każdym razie złą porę wybrała na swe odwiedziny. Obecnie nie można było marzyć nawet o przedostaniu się do Trauba, a tembardziej o poważniejszej rozmowie z nim.
Nie była ciekawa widoku „wyniesienia zwłok zabitego bandyty“. Zawróciła więc i powoli poczęła się oddalać, rozmyślając, co ten cały napad na Trauba miał oznaczać i o ile lepiej stałoby się dla niej, gdyby miast przestępcy, odwrotnie, właśnie Traub poniósł z jego ręki śmierć na miejscu.
Szła z pochyloną główką. Wtem drgnęła. Ktoś niespodzianie dotknął jej ramienia.
— Czego pani sobie życzy?
Przed nią stała młoda, elengancko ubrana kobieta, o nieco pospolitym wyrazie twarzy.
Twarz, czerwoną od łez, starannie zasłaniała chusteczką i widać było, że tłumi siłą głośne łkanie.
Kira nie znała jej wcale. To też ze zdziwieniem powtórzyła:
— Czem mogę pani służyć? Pani płacze?
— Zabił go! Zabił Kowalca ten łotr! — szeptała. — Wciągnął go umyślnie w zasadzkę...
— Kto zabił? Baron Traub jakiegoś przestępcę? Czy pani jest jego krewną? — coraz większe zdumienie ogarniało Kirę, czemu ta nieznajoma jej właśnie czyni podobne zwierzenia. — Pani do mnie się zwraca?
Nieznajoma mówiła gorączkowo.
— Bo pani jest hrabianką Kirą! Dobrze znam panią z widzenia... Wszystko łączy się, jedno z drugiem... Wielkie niebezpieczeństwo grozi panu Turskiemu... Chcę go ratować...
— Niebezpieczeństwo? Turskiemu? Pani chce go ratować?