Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

mu pokazał zegarek ze specjalnym napisem, który oni tylko we trójkę mieli, jako swój znak szczególny. Stanęła temu na przeszkodzie niespodziewana śmierć Lipki... i...
— I mój mąż! — dokończyła Kira, czując, że najbardziej dramatyczny moment się zbliża. Mój mąż, który posiadł dokumenty? Któż postanowił mu je odebrać?
Franka patrzyła uporczywie w czerwony dywanik, zdobiący podłogę samochodu. Z jej ust z trudem padały wyrazy.
— Co prawda Michał chciał to na własną rękę zrobić! Ale, Traub... Pan Turski poszedł do niego i nastraszył go. Powiedział o papierach... Traub ze strachu był gotów na wszystko... Przyleciał wczoraj popołudniu do Michała... Choć przedtem nie chciał ani z nim gadać, ani odpowiadał na pogróżki. Obiecywał za zwrot tych papierów... no... i milczenie.... pana Turskiego setki tysięcy...
— Aha! — padło z poza zaciśniętych zębów Kiry — Setki tysięcy? Cóż dalej? Odebraliście te papiery?
— Michał — tu słowa Franki przeszły w niezrozumiały szept — ściągnął... no trochę podstępem... pana Turskiego... i zabrał... — ukryła prawdziwą swą rolę.
Kira nie mogła pohamować dalej swego oburzenia.
— Ślicznie! Wspaniale! — zawołała podniecona. — Wszystko rozumiem! Bandyta siedzi na bandycie i oszukuje bandytę! Ten pani mąż... zdaje się Michał odebrał Stefkowi papiery, a Traub go niedawno zastrzelił, miast mu doręczyć przyobiecane setki tysięcy, bo chciał zachować pieniądze i pozbyć się niewygodnego świadka! Ale, co się stało z moim mężem, z Turskim, potem gdyście go zwabili w pułapkę...
Franka wybuchnęła znowu płaczem.
— Przysięgam, ani ja... ani Michał... nie chcieliśmy nic złego...