Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

Franka szlochała w milczeniu. Kira patrzyła na nią z nienawiścią.
— Prędzej, prędzej, panie kierowco! — nagliła szofera. — Tu chodzi o życie ludzkie! Ale czy on wogóle żyje?
Na szczęście, samochód zbliżał się do celu i przystanął przed wskazanym domkiem. Kira wyjrzała szybko i stwierdziła, że drewniany, parterowy domek, stoi na odludziu. W pobliżu nie było widać przechodniów.
— Istna zbójecka jaskinia! — pomyślała. — Nawet krzyków dobiegających z domu nikt nie usłyszy!
Wysiadła pierwsza.
— Proszę przestać szlochać — wyrzekła ostro, zwracając się do Franki — i odpowiedzieć z sensem. Jak poradzimy sobie, dwie kobiety, z furjatem?
Franka, która zdążyła już wysiąść z auta odparła pokornie.
— Lubi mnie bardzo i słucha... Nawet, podczas ataków furji.
— Hm... wątpliwe... Wolę się zabezpieczyć... Panie! — rzekła do kierowcy. — W tym domu znajduje się obłąkany. Czy nie zechciałby pan nam towarzyszyć? Nie ryzykuje pan nic. W razie najmniejszego niebezpieczeństwa wybiegniemy i zwołamy ludzi!
Szofer, młody chłopak, atletycznej budowy, uśmiechnął się i skinął głową. Widocznie rad był przygodzie.
Teraz cała trójka zbliżała się do domu. Franka otworzyła drzwi wejściowe i weszła pierwsza, za nią Kira i szofer. W domu panowała głucha cisza i nic nie zdradzało, że miała się tam rozegrać niedawno tragedja.
Szybko przebyli znany salonik, za nim jeszcze jeden pokój i jeszcze jeden...
Dopiero, w trzecim, zatrzymała się Franka i znów otworzyła drzwi kluczem. Ukazała się jakaś pusta izba. Był to ten sam pokój, z którego próżno usiłował uciec Turski i w którym go dopadł szaleniec.
Znów ta sama cisza.