Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

kiego uczucia, jakby dotknął jej ohydny, nieczysty gad.
— Dziękuję! — wydusiła te słowo ze siebie z trudem i rzuciła niedbale na kanapę wspaniałą wiązankę, miast wstawić ją do wazonu, bowiem niewinne nawet róże, skoro tylko pochodziły od Trauba, sprawiały jej wstręt.
Nie zauważył, lub też udał, iż nie widzi tego ruchu.
— Miałem dziś gorący, pełen emocji dzień — począł, siadając bez zaproszenia, na niskim, pluszowym, stojącym w pobliżu otomany, taborecie. — Usiłowano u mnie dokonać włamania...
— Opowiadał mi pan już o tem przez telefon! — odparła na pozór obojętnie, jakgdyby nie znała szczegółów tej tragicznej historji. — W obronie własnej, zabił pan człowieka. Jednak, to okropne. Czy nie czuje pan wyrzutów sumienia?
Przybrał smutną minę.
— Gnębi mnie to... gryzie... Będzie to jedno z najstraszliwszych wspomnień w mojem życiu! — grał komedję. — Choć nie jestem winien... Inaczej ten bandyta zabiłby mnie... Pierwszy strzelał...
— Pierwszy strzelał?
— Oczywiście!
Kira wpiła się wzrokiem w fałszywego Trauba.
— Kowalec? — niespodzianie z jej ust wybiegło to nazwisko.
Traub zmieszał się nieco. Skąd znała nazwisko? Ale, ostatecznie, wiadomość o napadzie mogła się znaleźć w wieczornych pismach, których nie czytał.
— Kowalec! — powtórzył. — Już pani się dowiedziała, kim był bandyta?
Kira nie spuszczała z niego wzroku, a paluszki jej szarpały machinalnie listki, leżących w pobliżu róż.
— Tak! A nawet słyszałam bardzo ciekawą wersję o włamaniu!
— Gdzie? W gazetach?