Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! Nie czytałam, a słyszałam...
— Mianowicie?
— Że — powoli wymawiała wyrazy, — Kowalec miał panu dostarczyć jakieś papiery i otrzymać za to paręset tysięcy, a pan nie chcąc mu tej sumy zapłacić, wprost go zabił, a później symulował włamanie...
W Trauba niby piorun trzasł. Blada jego zazwyczaj twarz stała się czerwona.
Niby, dotknięty prądem elektrycznym zerwał się z taboretu.
— Kto... kto pani to mówił?
— Słyszałam...
— Nędzne kłamstwo! Proszę mi zaraz powiedzieć kto! Uczynię z tego odpowiedni użytek...
— To moja tajemnica!
— Panno Kiro! W podobnych wypadkach niema tajemnic...
Nie wiadomo, co na to odpowiedziałaby Kira i czy długo napierałby Traub o wymienienie źródła dziwnej informacji, gdyby wtem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
W przedpokoju zabrzmiał dzwonek.
— Pani spodziewa się gości? — zapytał podrażnionym głosem.. Przeszkodzą nam w naszej rozmowie... Może pani odprawi intruza..
Był wściekły i niespokojny. Nie pojmował, w jaki sposób jego „genjalne“ posunięcie, stało się wiadome innym. Daremnie łamał sobie głowę, czy są to tylko luźne plotki, czy też istnieje przeciw niemu poważny dowód. Musiał to wydobyć z Kiry. Przeczuwał niebezpieczeństwo.
— Niech pani odprawi intruza! — powtórzył, prawie rozkazującym tonem.
Ale, Kira potrząsnęła główką.
— Z jakiej racji miałabym odprawić? — odparła, a na jej twarzyczce po raz pierwszy pojawił się lekki uśmiech. — Takiego miłego gościa? Zresztą, nie sądzę, by miał on przeszkodzić nam w rozmowie...