Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

Chciał jeszcze protestować, lecz było zapóźno. Z sąsiedniego pokoju dobiegały kroki. W bezsilnej złości zagryzł wargi, lecz gdy spojrzał na wchodzącego mimowolnie wyrwał mu się okrzyk:
— Pan?
Na progu salonu stał Turski.
— Pan? — powtórzył i o mały włos nie dodał — Pan żyje?
Turski podszedł do Kiry i przywitał się z nią.
Potem bez pośpiechu odwrócił się w stronę swego byłego zwierzchnika i „ojca“.
Popatrzył nań ironicznie.
— Żyję, panie Góral! — wyrzekł, niby odgadując jego myśli. — Lecz nie pańska w tem zasługa! Uczynił pan wszystko, co mógł, abym przestał istnieć na świecie.
Traub opanował się z całej mocy. Teraz dopiero stawało mu się jasne, że wpadł w zastawioną pułapkę. Turski ocalał, a Kira poznała prawdę o włamaniu. Co jednak mogli mu zrobić, gdy nie posiadali niezbitych dowodów, a kompromitujące papiery zdążył już zniszczyć.
— Nie rozumiem — rzucił szorstkim tonem — co to wszystko znaczy? Przed chwilą panna Kira powtarzała bezsensowne plotki, teraz pan mnie obwinia o zamach na swe życie? I dlaczego nazywa pan mnie Góralem? — nadrabiał czelnością. — Moje prawdziwe nazwisko brzmi, baron von Traub.
Turski zaśmiał się cicho.
— Skończmy tę komedję! — wymówił. — Czy pan sądzi, że jeśli mi pan papiery odebrał i zabił Kowalca, wszystko ujdzie mu bezkarnie?
— Panie Turski! Proszę się liczyć ze słowami!
— Najzupełniej się liczę! Znakomicie zapamiętałem zarówno treść notatek Lipki, jak i daty dokumentów. Sądzę, że na tej zasadzie łatwo będzie wszystko z powrotem odtworzyć. Zresztą...
— Co zresztą...