Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

czą pana... Może pani Kowalcowa zechce pana oskarżyć o śmierć męża, jeśli nie będzie się obawiała niektórych „drastycznych“ momentów, tej sprawy... A pan Karolak o przywłaszczenie pieniędzy... Ale, to już mnie nic nie obchodzi... I radabym była, gdyby te porachunki odbyły się nie mnie, a gdzie indziej.
Pojęli.
Pogardzała nimi. Pogardzała i tą Franką, która uległością i skruchą starała się zatrzeć stare grzechy — ale w oczach Kiry była tylko spólniczką przestępcy.
Pogardzała i tym, w gruncie nieszczęśliwym olbrzymem, Karolakiem, bo choć Turskiemu nie uczynił żadnej krzywdy, a na nią spozierał z pokorą bezdomnego psa — i jego ręce splamiła krew ludzka.
— Chodźmy! — szepnęła Franka, trącając wuja w ramię. — Chodźmy! Nic tu po nas...
Z opuszczoną głową, nie śmiąc ręki wyciągnąć do Kiry, opuszczała salon. Za nią podążał powoli olbrzym. Lecz przy progu się zatrzymał.
— Do widzenia panienko! — nagle wyrzekł, dziwnie serdecznie spozierając na Kirę. — Do widzenia! I niech cię Bóg błogosławi! A kocham cię tak za to, żeś podobna do mojej nieboszczki córki!
Ostatni wyślizgnął się Traub, nie obdarzywszy ani Kiry, ani Turskiego spojrzeniem. Niczem lis, do którego jamy podłożono ogień. Minę miał rzadką. Wiedział, że na ulicy oczekuje go nowa rozprawa.
Jak się odbyła ta rozmowa — i ile kosztowała fałszywego Trauba — niewiadomo.
Po upływie jednak kilku dni, znikł całkowicie z Warszawy, odesławszy poprzednio weksle Kirze.

Gdy pozostali sami w salonie, chwilę zapanowało milczenie.
Wreszcie, Turski pierwszy odezwał się do Kiry: