Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wzdraga się nawet przed pocałunkami, — tamten opowiadał dalej, — razi ją najdrobniejsza pieszczota!
Otucha wstąpiła w serce Trauba. Więc to małżeństwo, było w rzeczy samej tylko komedją małżeństwa i łatwo je można było rozerwać? Tylko Kira?
— Ach, tak... — wymówił zgoła innym tonem i zadałby może jeszcze jakie pytania swemu sekretarzowi, gdyby w tejże chwili z sąsiedniej sypialni nie rozległ się podejrzany hałas. Hałas przewróconego krzesła.
— Co to? — zawołali niemal jednocześnie.
Przecież sypialnia była pusta. Sypialnia, w której stała otwarta szafa z papierami i z pieniędzmi Trauba. Czyżby tam kto się zakradł?
— Złodziej?
Wpadli do sypialni.
Pokój był pusty, lecz przewrócony na środku fotelik, świadczył, iż niedawno ktoś tam się znajdował.
Kto? Zdążył uciec?
Baron niespokojnie rozejrzał się dokoła. W rzeczy samej, tajemniczy intruz musiał się ulotnić, bo w sypialni brakło zakątków, w których mógłby użyć za kryjówkę.
— Co za czelność! — oburzył się Traub. — W biały dzień! O wpół do jedenastej rano! Otworzył drzwi podrobionym kluczem?
Sypialnia przytykała bezpośrednio do przedpokoju i jeden rzut oka wystarczał, aby się przekanać, że przypuszczenie barona jest słuszne. Drzwi, wiodące na schody były lekko uchylone i włamywacz nie zatrzasnął ich nawet za sobą, w pośpiechu. Widocznie, zakradłszy się przedtem bez szmeru, uciekł spłoszony upadkiem mebla, który potrącił, nieostrożnie, gospodarując w sypialni.
— Ale czego właściwie szukał? Czy zdążył co zabrać? Przecież szafa, skarbiec Trauba stała otworem!
Baron sprawdzał pośpiesznie. Mimo szczegóło-