Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

by całkowicie zapomniawszy o obecności sekretarza, który stał obok niego. — Ano, zobaczymy! Jeszcze nie skończona walka!
Wtem oprzytomniał. Pojął, że niezwykłe jego zachowanie się może zwrócić uwagę Turskiego, że należy dać mu jakie takie wytłumaczenie całego wypadku.
— Zaiste, bezczelne zuchwalstwo! — powtórzył tonem całkowicie spokojnym. — Zastanawiam się, w jaki sposób zabezpieczyć się na przyszłość od podobnych wizyt?
— Zawiadomić policję?
— Nie warto! — nagle czerwień zabarwiła policzki barona, jakby mu nie na rękę było wtajemniczanie w tę sprawę policji. — Nie warto, bo nic mi nie ukradziono. A z tej dziecinnej kartki — jeszcze silniej zmiął ją w ręku — nikt nic nie dojdzie! Zmienię zamki, a w okna dam kraty. Tembardziej...
— Tembardziej! — powtórzył Turski, nie pojmując o co zwierzchnikowi chodzi.
— Tembardziej! — tamten dokończył zdania — że mieszkanie należy dobrze zabezpieczyć, bo zmuszony będę wyjechać na parę dni! Może nawet już dziś wieczór.
Turski zdziwił się wielce. Jeszcze przed godziną nie wspominał nic baron o projekcie wyjazdu. Czyżby ten wyjazd stał w jakim związku z włamaniem i tajemniczą kartką.
— Pan baron wyjeżdża? — zapytał. — Obecnie to postanowił?
— Nie, nie... już przedtem... — padła niepewna odpowiedź i dziwnem się wydawało, że zazwyczaj tak energiczny Traub, teraz przemawia niezdecydowanie. — Zresztą sam nie wiem... Później zdecyduję?
Nagle baron, jakby opamiętał się; poprzedni wyraz zimny i dumny osiadł na jego twarzy.