— Później zadecyduję! — powtórzył zgoła innym tonem.
Turski pojął, że nic więcej nie uda mu się wydobyć ze swego zwierzchnika.
W tym samym czasie, kiedy w mieszkaniu barona Trauba miała miejsce ta dziwna rozmowa — na drugim końcu stolicy, w dzielnicy Staromiejskiej, odbywała się zgoła inna scena.
Prawie naprzeciw Fary, w niskiej liczącej szereg wieków kamienicy, mieścił się mały zegarmistrzowski sklepik. W wąskiej wystawie, widać było, prócz zegarków, różnego kształtu srebrne i złote przedmioty, monety i antyki, a nad wystawą poczerniały szyld z napisem — „Józef Lipko, zegarmistrz“.
Do tego niepozornego sklepu kierował się powolnym krokiem mężczyzna, raz po raz oglądając się po za siebie i sprawdzając, czy go kto nie śledzi. Był to człowiek w sile wieku, u brany w wytarte ubranie, o nieogolonej i zniszczonej rozpustą twarzy.
Gdy zrównał się z „interesem“ zegarmistrza Lipko, rzucił na szyld badawcze spojrzenie i snać upewniony, że tam właśnie ma się udać, szybko pchnął oszklone drzwi i wszedł do środka..
— Czy mogę oddać zegarek do naprawy? — zwrócił się do właściciela.
Pan Lipko, mały, przygarbiony starzec, który rzekłbyś, całe życie spędził pochylony nad naprawą zegarków i oglądaniem antyków, podejrzliwie zerknął na niepewnego klijenta. Jego wygląd zewnętrzny nie budził zaufania, a w sklepie znajdował się sam, wysławszy swego pomocnika na miasto.
— Czemużby nie! — odparł, przezornie zajmując miejsce za ladą.
Nieznajomy wyciągnął zegarek z kieszeni i podał go panu Lipce. Gdyby w tej chwili zapadł się su-