Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

nie był w kłopocie, gdyby się zgłosił któryś z interesantów, po jakieś pokwitowanie. Dziś pan widział, jak tam mam ułożone papiery. Leżą wszystkie w alfabetycznym porządku.
Nie mógł tych słów posłyszeć Turski, słów, które napełniłyby go zdumieniem. Ale, skoro tylko znikł zwierzchnik, wszedł, po cichu na palcach, do sypialni żony.
— Krysiu! — wymówił cicho — czemuż mi sprawiła podobną przykrość.
Nie spała, widocznie, bo wnet odpowiedziała przyjaznym głosem, jakby uważając, że winna załagodzić sytuację.
— Przykrość? Taką przykrość? Że naprawdę jestem chora, kochanie i z trudem mogę powstać z łóżka? Zrozumiał to napewno Traub i nie żywi do mnie najmniejszego żalu! Chętnie poznam się z nim innym razem. I ty nie powinieneś się gniewać.
— Kiedy, doprawdy...
— Wiecznie posądzasz mnie, o Bóg wie co, głuptasku!
Jedno to słowo całkowicie rozbroiło Turskiego. Był już taki, że za czulsze odezwanie się żony, dałby się porąbać w kawałki.
To też teraz, pochylając się nad Krysią i całując ją w istotnie rozpalone czoło, serdecznie przemówił:
— Biedna Krysiuchno! Jestem tak zdenerwowany, że i często dla ciebie niesprawiedliwy! Nie obrażaj się maleństwo! Niesłuszne, robiłem ci wymówki! Ale jaką ty masz gorącą główkę! Musi cię boleć porządnie!
— Och, tak! — jęknęła. — Wczoraj... dzisiaj... Znów zażyłam proszek...
— Nie będę ci więc przeszkadzał — dalej szeptał serdecznie — zaśnij głęboko, to prędzej ci przejdzie! Ja teraz muszę wyjść z domu — przypomniał sobie nagle interes, jaki na mieście miał załatwić dla Trauba — nikt cię nie będzie niepokoić. Już