Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złotowłosy sfinks.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

dodała w zamyśleniu — Da mi, z tego Jan, pięćdziesiąt złotych, a resztę zatrzyma na wydatki domowe!
Pospiesznie sięgnął do kieszeni i spełnił jej rozkaz.
— Służę, pannie hrabiance!
Wsunęła pieniądze do torebki i uśmiechnąwszy się przyjaźnie do siwego kamerdynera, pośpieszyła do dalszych pokojów.
Jednopiętrowy pałacyk księcia Ostrogskiego, składał się z szeregu komnat, napozór urządzonych dostatnio. Ale, ktoś, ktoby bliżej się przyjrzał tym resztkom dawnej świetności, zauważyłby wnet, że meble są poniszczone, portjery wypłowiałe, a co było tam cenniejszego zdołano już sprzedać, bo gablotki, dawniej zapełnione porcelaną, kryształami i srebrem, stały obecnie puste, a gdzie niegdzie jaśniejsza plama na tapecie znaczyła ślad po zawieszonym ongiś obrazie.
W ostatnim pokoju — gabinecie, najmniej może noszącym znaki tej ruiny, w dużym fotelu, przed kominkiem, zajmował miejsce siedemdziesięcioletni mężczyzna — książę Ostrogski. Siedział nieruchomo, wyciągnąwszy nogi, otulone ciepłym pledem, na sąsiednim taborecie.
Był to typowy wielki pan, starej daty, o arystokratycznej powierzchowności, w każdym calu. Wysoki, szczupły, nieco przygarbiony, miał suchą, rasową, wygoloną twarz, ozdobioną szpakowatym, krótko przystrzyżonym wąsem i niewielkiemi bokobrodami. Choć znać było, że jest cierpiący, był ubrany nienagannie, a przerzedzone włosy, dzielił po środku głowy przedział, biegnący aż do tyłu. Cała jego powierzchowność świadczyła, że musiał on całe swoje życie spędzić beztrosko i wesoło, zadawalniając wszystkie swe zachcianki i kaprysy. Na obliczu jego jednak osiadł obecnie jakiś apatyczny wyraz, a oczy patrzyły bezmyślnie, jak to u ludzi, strawionych licznemi hulankami bywa.
— A jesteś! — wyrzekł, podniósłszy głowę, do-